Poranek przywitał nas na Litwie

Noc spędziliśmy na Litwie, nad Morzem Kowieńskim, które właściwie jest zalewem utworzonym w latach pięćdziesiątych na rzece Niemen. Miejscówka na dziko jest szalenie urokliwa, o czym dowiadujemy się dopiero rano. W nocy nic nie było widać, a droga do niej wydawała się straszniejsza niż na prawdę była. Miejsce polecili nam Litwini, którzy promowali swój kraj na Tragach PtakWarsawExpo podczas World Travel Show. Ze zdjęć, które widzieliśmy to miejsce jest rzeczywiście najbardziej urokliwe. Dla takich wskazówek warto było uczestniczyć w tym niesamowitym wydarzeniu.

Po śniadaniu robimy kilka ujęć, gdyż zielona groszkowa woda, robi wrażenie, zastanawiamy się jak tu żyją raki? I jak to możliwe, że ta woda jest tak zielona i czysta? Bo takie jest powszechne zdanie… Jest kameralnie, tak jak lubimy, na początku nikogo nie ma, pogoda upalna, gdzieś daleko widać małe statki i jednego wędkarza. Po jakimś czasie dalej na plaży lokuje się kilka starszych nudystek, przyjeżdża jakaś jedna para i je drugie śniadanie nieopodal nas, pod drewnianą wiatą. Chętnie zostalibyśmy tu dłużej, ale mamy inny plan, dlatego niechętnie ruszamy dalej  w stronę Łotwy.

Okazuje się, że dalej jest równie pięknie. Litwa w głębszej części kraju, czaruje pagórkami, między którymi co jakiś czas widzimy jeziora, stawy, rzeki. Naokoło cudowna zieleń, urokliwe pastwiska. Obiecujemy sobie, że kiedyś przyjedziemy na Litwę na dłużej, pokontemplować te widoki na spokojnie, nacieszyć się nimi, doświadczyć tego piękna realnie nie tylko z okien kampera. Jednym z głównych powodów, za który kochamy wschód są krajobrazy. Na wschodzie Europy jest bardziej zielono. I nagle coś trzaska. Od razu zatrzymujemy się…

Drugi dzień wyprawy, a my mamy awarię kampera!!!

Wysiadamy z auta, sprawdzamy co to i podnosimy oczy spod maski na szyld, pod którym awaryjnie zaparkowaliśmy. Zaczynamy się śmiać, choć wcale do śmiechu nam nie jest. Nie znamy litewskiego, ale wiemy, że zatrzymaliśmy się dokładnie pod warsztatem litewskiego mechanika  Szczęście w nieszczęściu. Okazuje się, że to pasek klinowy, który wcale nie był stary i przed wyjazdem sprawdzany. Daniel rozmawia z Litwinem, po angielsku. Dzięki Bogu jest to właściciel warsztatu i klei angielski. Litewski język to dla nas czarna magia. Na początku Litwin próbuje nas spławić, niedługo zamykają. Mamy tak małego kampera, że nie wozimy ze sobą wielu zapasowych części, bo do użycia wielu potrzebne są narzędzia, które zajmują następne miejsce. Nie mamy prawdziwego bagażnika. Nasze możliwości bagażowe są mocno ograniczone i zminimalizowanie do rzeczy, bez których nie da się obejść.

Awarie, zależą od szczęścia. Nigdy nie wiadomo co i kiedy się popsuje. Idea jest taka, że naprawiamy sami jak nie ma wyjścia. Tym razem stoimy pod warsztatem. Korzystamy z okazji oszczędzając tym czas. Litwin w końcu godzi się naprawić dziś i osobiście jedzie po pasek klinowy. Po chwili wraca i pracownik błyskawicznie go montuje, gdyż ma pneumatyczne narzędzia. Nam zajęłoby to więcej czasu. Tym sposobem, z lekkim opóźnieniem, ale tego samego dnia dojeżdżamy do

granicy łotewsko- rosyjskiej Terehova- Buraczki.

Mamy tutaj zaplanowane miejsce noclegowe. Jednak jakaś siła ciągnie nas na granicę. Chcemy mieć to za sobą. Po przygodzie z odrzuceniem wniosku wizowego Daniela, mamy sporo obaw, że mogą nas nie wpuścić. Odprawa może trwać tak długo, że im szybciej zaczniemy tym szybciej będziemy w Rosji. Jemy kolację, pijemy po szatańskiej kawie i ruszamy spojrzeć prawdzie w oczy.

Nie ma nikogo! Jest prawie pierwsza w nocy, na polski czas prawie północ. Dojeżdżamy do pierwszej budki, dostajemy w niej białą karteczkę, większą niż na wschodnich granicach, no cóż Rosja blisko, wszystko zaczyna być większe. Po otworzeniu pierwszego szlabanu, do następnej budki stoi kilka osobówek. Obok sznur tirów, ale nie jest przesadnie długi jaki widywaliśmy na Ukrainie. Po przeciwnej stronie, małe zdziwko po prostu jeden wielki sznur kamperów. Wygląda na to, że to jakaś zorganizowana akcja karawaningowa.  Kolejka, w której stoimy posuwa się w żółwim tempie, ale dosyć sprawnie. Pas do obsługi obywateli UE w remoncie.

Po około godzinie docieramy do drugiej budki, najpierw jedna Pani sprawdziła nasze dokumenty, sprawdziła daty ich ważności, wypytała skąd, dokąd i po co, spisała numery VIN i rejestracji. Następnie zaprosiła nas obydwoje do budki nr 2. Tu kolejka jest większa. Nie widać żadnego busa czy autokaru, wygląda na to, że piesi się nawinęli. Mimo, że idzie to wolno mam wrażenie, że na bieżąco. Nie ma takich przestoi jak na granicy z Ukrainą, gdzie nic się nie dzieje przez kilka godzin i nie wiadomo dlaczego. W międzyczasie jak stoimy pod budką, woła nas druga Pani i prosi o otworzenie kampera. Zagląda, świeci latarką, więc zapalam jej leda, ona oślepiona, mówi spasiba i tyle. W końcu otrzymujemy z powrotem nasze dokumenty, ale obok budki granicznej obok jest budka celna, w której otrzymujemy trzecią pieczątkę na białej karteczce. Pomimo zaliczenia wszystkich budek, stoimy dalej gdyż auto przed nami jako ostatnie dostaje dokumenty. Potem wyjazdowa budka, na której otrzymujemy karty migracyjne oraz zalaminowaną małą białą karteczkę.

I jesteśmy po stronie rosyjskiej

Dojeżdżamy do następnych budek, dla odmiany niebieskich. Tutaj okazuje się, że te karty migracyjne powinny już być wypełnione, o czym my oczywiście nie wiedzieliśmy. Pani w okienku wywraca oczami. Wracamy do auta i wypełniamy. Wracamy do Pani okazuje się, że drugą część naszych kart migracyjnych też musimy wypełnić tj. przepisać to samo na drugą stronę. Dostajemy następne pieczątki wraz z zalaminowaną zieloną karteczką oraz kartą migracyjną, której musimy pilnować do wyjazdu z Rosji. Dalej przychodzi inna Pani w odblasku, zabiera pachołek i nakazuje podjechać do znaku stop, gdzie okazuje się, że musimy w 2 egzemplarzach wypełnić deklarację celną na auto. Wypełniamy, ja się mylę i wypełniam na siebie, a to mają być dwie identyczne wersje na kierowcę. Także biegnę do okienka i proszę o drugi formularz po angielsku.

Ściągamy wszystko z formularza, który wypełniało za nas biuro na www.bezviz.by jak jechaliśmy na Białoruś, gdyż są to identyczne deklaracje. Główkujemy nad oszacowaniem i spisaniem sprzętu jaki wwozimy. Na Białorusi tego nie wymagano. Potem Daniel wraca i mówi, że od nowa trzeba wypełniać 2 deklaracje bo wg tej Pani lepiej swojego sprzętu jednak nie wpisywać. No cóż, wypełniamy od nowa. Następnie po wypełnieniu 2 formularzy, Pani z okienka robi fotki naszego auta z zewnątrz i w środku. Później wraca ” Pani Odblask” i od nowa zagląda do środka, wszystkie szafki, lodówka oraz bagażnik. Tylko patrzy, nie grzebie, ma lusterko na kiju i latarkę ale ich nie używa. W lodówce mamy duży słoik swojskiego smalczyku od rodziców na drogę, o którym na śmierć zapomnieliśmy. Przypominamy sobie o nim jak kobieta prosi o otworzenie lodówki. Niedozwolony smalec nie robi na niej żadnego wrażenia, może dlatego, że jest on w słoiku po papryczkach pepperoni…

Potem Daniel wraca do budki podaje adres mailowy, telefon. Panią Celnik bardzo śmieszy nasza nazwa KamperManiak, śmieje się do rozpuku. Nie wiemy dlaczego i co to po rosyjsku znaczy, albo z czym jej się to kojarzy, (może dlatego wbiła nam dłuższy pobyt niż to co czytaliśmy w Internecie, nie 2 a 3 miesiące) nieważne jesteśmy w Rosji!!!

Jest 4:35 i nic innego w tej chwili się nie liczy.

Artykuł powstał w ramach wyprawy Kamperem nad Bajkał, o której więcej tutaj (klik!)